poniedziałek, 31 stycznia 2022

Jak przeszliśmy covid…

 Pamiętam, gdy pod którymś postem, pojawił się komentarz odnośnie COVID, czy mogłabym się odnieść w jakiś sposób do panującej sytuacji pandemicznej. Przyznam szczerze, że nie chciałam tego robić, aż do teraz. Wcześniej nie miałam za bardzo o czym tu napisać, ale teraz, gdy sami na własnej skórze doświadczyliśmy tego, czym ten COVID jest… poświęcę tej tematyce trochę miejsca na blogu…

Sytuacja miała miejsce 1 listopada 2021 roku. 

Franuś wtedy skończył dokładnie miesiąc, był maleńki. Tego dnia zaczęliśmy podejrzewać, że coś jest nie tak i zrobiliśmy sobie testy na COVID, w domu. Wiecie, że teraz takie testy można bez problemu nabyć we własnym zakresie, co i my uczyniliśmy.

Jak wyszły te testy?

Mąż - pozytywny, Franio - pozytywny, ja - negatywna, choć już od rana miałam temperaturę i źle się czułam, jakbym miała mieć grypę. Mąż - duszności, ogólne rozbicie, dreszcze, temperatura, Franio - od rana temperatura i to sięgająca 38,6.


Co robić? W tej sytuacji postanowiliśmy szukać pomocy w szpitalu w Biłgoraju i pojechać na opiekę świąteczną, by nas zbadali pod kątem COVIDa, czy faktycznie go mamy i zalecili co dalej.


Zdecydowaliśmy, że ja i Franio spakujemy się na wszelki wypadek, gdybyśmy musieli iść do szpitala.  


Koło 15.00 przybyliśmy na opiekę świąteczną do szpitala w Biłgoraju.

Tam zaczekaliśmy, wyszła pielęgniarka (aczkolwiek ubrana jak „cywil”) i zapytała: „z czym?”

No to my szczerze - odpowiedzieliśmy, że we własnym zakresie, dziś, zrobiliśmy testy na COVID i wg nich go niestety mamy. Ale najważniejsze, że mamy miesięczne dziecko z wynikiem pozytywnym i wysoką temperaturą i strasznie się boimy o niego. 


Ta pielęgniarka przyprowadziła lekarza. Rozmawiał z nami, stojąc w progu drzwi, prowadzących na korytarz, z którego można było ewentualnie przejść do gabinetu lekarskiego. Ewentualnie… niestety takiej ewentualności nas pozbawił ten człowiek. Zostaliśmy delikatnie mówiąc bardzo źle potraktowani, że „jakim prawem z pozytywnym testem od tak sobie chodzimy”.


A my - szukaliśmy pomocy, walczyliśmy o nasze maleńkie dziecko i nie mogliśmy czekać. A poza tym testy robiliśmy sami, w domu i w żadnym systemie nie widnieliśmy jako chorzy na COVID.


Lekarz dobitnie poinformował, że nas nie przyjmie, testów nie zrobi i mamy jechać do Tomaszowa Lubelskiego i radzić sobie sami. I co najważniejsze, mamy tam nie mówić, o pozytywnych wynikach testów. Zrobiliśmy wielkie oczy na niego, potem na siebie, ale cóż było robić, wzięliśmy małego i pojechaliśmy. 


Nie ujechalismy jednak za daleko, bo z drogi zadzwoniłam do tego Tomaszowa, opowiedziałam wszystko i dowiedziałam się, że tam nie ma miejsc i nas nie przyjmą. Spytałam, czy wiedzą jaka sytuacja jest w Lublinie. Otrzymałam odpowiedź, że tam również nie ma miejsc i nic na to nie można poradzić. Byłam coraz bardziej zdenerwowana. Spytałam jeszcze, jak można tak podchodzić do sprawy, skoro tu chodzi o życie tak małej istoty! Znów usłyszałam: „No nic pani nie poradzę”. To było jak walenie głową w beton…jakby nie dało się przebić tej znieczulicy, która tu zapanowała.


Zaczęliśmy jechać w stronę domu. Nie poddawałam się jednak i zdobyłam od kolegi numer do pediatry, który pracuje w biłgorajskim szpitalu i akurat jak się potem okazało, tego dnia pełnił dyżur, podczas gdy my rozpaczliwie poszukiwaliśmy pomocy…


Zadzwoniłam do tego pediatry i opisałam mu calutką powyższą sytuację. Nie omieszkałam także wspomnieć o zachowaniu lekarza pełniącego dyżur na opiece świątecznej. On ewidentnie był tym zaskoczony, ale i zniesmaczony. Poinformował, że nie może nas przyjąć w Biłgoraju, ale co może, to podzwonić do szpitali. Obiecał, że oddzwoni, gdy coś ustali.


Zaprzestaliśmy wracać do domu, zjechaliśmy z drogi do zatoczki i czekaliśmy na telefon od pediatry, bo przecież obiecał, że oddzwoni.


Tak też się stało, oddzwonił. Nie obdarował nas niestety dobrymi informacjami - nie ma miejsc. Poradził, byśmy sami jechali do Lublina na Biernackiego i cytuję: „no nie wiem, ale ktoś to dziecko przecież musi zbadać, bo i rsv panuje”.


Podczas tej całej sytuacji, byłam w stałym kontakcie z mamą i na bieżąco wiedziała co się dzieje, martwiąc się o nas i wręcz rozpaczając, że nie może nam pomóc. 

Stał się jednak pierwszy cud tego - już nie popołudnia, a wieczora. 


Po tym telefonie od pediatry, otrzymaliśmy telefon od mojej mamy, która rzekła, by wracać znów do Biłgoraja, gdyż udało się jej wyprosić, by naszej trójce zrobiono oficjalne testy na COVID.


Gdy wróciliśmy do szpitala, poszliśmy na początku do tego nieprzyjemnego lekarza z opieki świątecznej. Kazał mi podać nasze dane do rejestracji, po czym wypisał nam jakieś niedokończone (jak się potem okazało) skierowania i były one po prostu nieważne. Nakazał nam iść od strony pogotowia by ratownicy zrobili naszej trójce testy. Wychodząc, usłyszałam od pielęgniarki (która nadal była ubrana po cywilnemu, nie posiadała jakiejkolwiek plakietki kim jest) „dziękujemy za dobre słowo” - wypowiedziane bardzo nieprzyjemnym i podniesionym tonem. Odpowiedziałam, że proszę bardzo, na pewno wam nie zapomnimy. 


Podejrzewam, że „kilka słów” mogli otrzymać od kogoś za to „profesjonalne” potraktowanie nas, gdyż jak napisałam powyżej - opowiedziałam o sytuacji jednemu z lekarzy, który pracuje w biłgorajskim szpitalu.


A my… poszliśmy jak nam kazano, do ratowników. Tam zrobili nam testy na COVID. Franiowi od razu wyszedł pozytywny. W zimnym blaszaku „izolatce” - czekaliśmy na wieści co dalej. 


Po około pół h, przyszedł do nas ratownik z papierami, dotyczącymi naszych pozytywnych wyników na COVID. Poinformował, że… mamy wracać do domu…a także, że jeśli będzie się coś działo to mamy dzwonić na pogotowie. W pierwszej kolejności jednak, mamy zadzwonić jeszcze do tego „wspaniałego” lekarza z opieki świątecznej, żeby „wypisał nam jakieś leki”.


Nadal nikt nie zbadał Frania, nawet temperatury nikt mu nie zmierzył (prócz nas).

Pozostaliśmy na terenie szpitala, na parkingu, w samochodzie i się grzaliśmy.

Od lekarza z opieki świątecznej (na odległość) dowiedzieliśmy się, że żadnych medykamentów nam nie przepisze, bo… cytuję słowa lekarza: „nie będę brać odpowiedzialności za to dziecko”…


Pozostawaliśmy nadal na parkingu szpitala, przed wejściem głównym, w naszym aucie. Zmierzyłam dziecku temperaturę, miało 38,8, podałam mu paracetamol. Także i ja, wraz z mężem, czuliśmy się coraz gorzej.


Z bezradności, z parkingu szpitalnego, mąż zadzwonił na 112… osoba która przyjmowała zgłoszenie aż nie mogła uwierzyć w to, jak nas szpital w Biłgoraju potraktował… i w ogóle z jakiego miejsca dzwoniliśmy po pomoc!


Na przyjazd karetki troszkę poczekaliśmy. Medycy pracujący w tej karetce byli wspaniali, empatyczni.


Maluszek czuł się coraz gorzej, zmierzyli mu saturację - wynosiła 79… Całą drogę do Lublina, Franio dostawał tlen… a karetka jechała na sygnale…



C.d. opiszę w najbliższy czwartek… 



- Justyna




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz