czwartek, 3 lutego 2022

Jak przeszliśmy covid… cz. 2

 

Dojechaliśmy do szpitala w Lublinie, dotarliśmy na izbę przyjęć. Po pewnym czasie wyszła do nas lekarka, dyżurująca tego wieczora w szpitalu (na Biernackiego w Lublinie). Pierwsze pytanie jakie mi zadała, nie dotyczyło mojego dziecka, a przecież z jego powodu zostaliśmy tam przywiezieni. Pierwsze pytanie brzmiało: „czy jest pani zaszczepiona?” Usłyszała, jak powiedziałam: „nie”. „A czy mąż jest zaszczepiony?”

- znów usłyszała moją odpowiedź: „nie”. 

Zamiast od razu zająć się badaniem naszego Frania, ważniejsze było dla tej lekarki, aby „wyjaśnić” mi dosadnie, jacy jesteśmy nieodpowiedzialni i przez nas dziecko choruje teraz na COVID. Padło z jej strony kilka gorzkich słów. Tego dnia to było już dla mnie zbyt wiele. Bez wnikania w szczegóły, zaznaczę tylko, że się „nie dałam” tej pani.


Franio został przez nią zbadany i przyjęty na dziecięcy oddział chorób zakaźnych. Mieliśmy szczęście, że zaprowadzono nas do dwuosobowej sali, w której było wolne łóżko. Na drugim - ujrzałam mamę z 9 miesięcznym synkiem, także z Franiem. Ledwie zdążyliśmy z moim Franiem przywitać się z nowymi znajomymi, a już „porwali” nas na pobieranie krwi do badań oraz założenie wenflonu. 


Tam również panie pielęgniarki potrafiły mi wetknąć szpilę, że nie jesteśmy zaszczepieni i nas wcale nie żałują. Tak rozprawiały, pobierając mojemu dziecku krew. Zabrzmiało to tak, jakby i do tego mojego miesięcznego Frania nie czuły żadnej empatii z powodu jego choroby. Pobieranie krwi tak małemu dziecku wyglądało dla mnie tragicznie. Serce rozwalało mi się na małe kawałki, gdy musiały ściskać rytmicznie tą biedną, małą rączkę, aby krew po kropli skapywała… a wenflon… był większy niż ta maleńka dłoń Frania. Płaczu ile przy tym było… a ja trzymałam i tuliłam mojego ukochanego maluszka najlepiej jak tylko umiałam. Pragnęłam dać mu całą swoją siłę, aby tylko mu pomóc.


Gdy wróciliśmy na salę, Franuś otrzymał kroplówkę, potem antybiotyk do wenflonu i leki doustne (taki „zestaw” leków otrzymywał podczas pobytu w szpitalu). Zapoznaliśmy się z naszymi współlokatorami z sali, jak się okazało, sympatycznymi i naprawdę wspaniałymi - kontakt mamy do dziś. Okazało się, że mama 9-miesięcznego Frania, czyli nasza współlokatorka z sali, wraz ze swoim mężem, byli po szczepieniach na COVID. A zarówno oni, jak i ich mały Franio - zachorowali. Także na sali leżała cała nasza czwórka, ja - niezaszczepiona, ona - zaszczepiona, a obie chore na COVID i dzieci nasze także. Intensywność tej choroby w odczuciach zarówno u niej, jak i u mnie - były takie same, jak mocna grypa. 


Do dziś nie rozumiem tej nagonki, jaką sobie na mnie w szpitalu urządzili co niektórzy z personelu. Rozmawiałam z różnymi osobami, które tam pracują. Z tymi, z którymi oczywiście dało się normalnie porozmawiać. Szczególnie z jedną lekarką, którą bardzo dobrze wspominamy, prawdziwa pani doktor, z powołania, z podejściem do tych maluszków.  

Choć wszyscy pracujący tam, byli zaszczepieni, to część była „za” szczepieniami, a część „przeciw”. Wszyscy jednak szczerze przyznawali, że mimo iż personel jest zaszczepiony, to ludzie po kolei i tak chorują na COVID. Mówili: „Jedna osoba przychodzi ze zwolnienia, idzie na zwolnienie kilka następnych i brakuje nam rąk do pracy”. 


Sytuacja na oddziale wyglądała tak, że miejsc było kilkanaście, a małych pacjentów trzydziestka. Rodzice na fotelach przy łóżeczkach małych dzieci - czuwali. W końcu widziałam, jak maty na korytarzach rozkładali (duża część ścian, to były szyby, z możliwością przysłony materiałem - stąd moje spostrzeżenia). To, co się tam działo… sajgon. Personel przyznawał, że jeszcze aż tak nie było, żeby dzieci chorowały na COVID i to tak ostro. To, co się działo podczas tej kolejnej fali, było zgrozą. 


Wracając do Franusia, nasza sprawna reakcja była dokładnie w porę. Na szczęście, płucka okazały się czyste, a to co się działo z saturacją, temperaturą i biegunką oraz w oskrzelach - zostało opanowane i po prawie tygodniu, wyszliśmy ze szpitala. Trochę podśpieszali wypisy małych pacjentów, bo ciagle przybywało nowych… 

Poza covidem, panował jeszcze na oddziale rsv… także każdy siedział w swojej sali jak w izolatce, zabronione było jakiekolwiek wychodzenie na korytarz, chyba, że na potrzebne badania - ale to z „eskortą”. Na drzwiach każdej sali wisiały kartki z numerami alarmowymi na dyżurkę oraz bezpośrednio do lekarza pełniącego dyżur. 


Jako, że izolacja ciągle nas  z Franusiem obowiązywała, (jeszcze kilka dni po wypisie ze szpitala), nie było możliwości by ktoś po nas przyjechał. Wróciliśmy do domu karetką covidową. I już w domu, dochodziliśmy wszyscy „do siebie”.  


To był bardzo trudny czas.


Zdrowia Wam życzę, moi Czytelnicy,


- Justyna



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz